Patron szkoły

Wywiad przeprowadzony przez Beatę Zalot, opublikowany w Tygodniku Podhalańskim

Ostatnia bojowniczka Suskiego
Halina Dauksza jest dziś ostatnią żyjącą osobą należącą w czasie okupacji do Konfederacji Tatrzańskiej. Odwiedziliśmy ją w Gdańsku.

                                           

W drzwiach gdańskiego mieszkania wita nas uśmiechem elegancka, dystyngowana, pełna wigoru starsza pani. Mimo że ma 88 lat, jeszcze niedawno przyjeżdżała znad morza do Nowego Targu swoim wysłużonym maluchem. - Sprzedałam w zeszłym roku, więc został mi pociąg, ale planuję zakup samochodu - zdradza. Do stolicy Podhala wybiera się w przyszłym roku, na obchody 75-lecia Konfederacji Tatrzańskiej.

Kiedy została zaprzysiężona do działającej pod Tatrami tajnej organizacji, miała 14 lat.  - Nie miałam świadomości, że robię coś wielkiego. Cieszyłam się, że robię na złość Niemcom - opowiada po latach.

Z Polesia do Nowego Targu

Trafiła na Podhale tuż przed wojną. Jej ojciec był wojskowym w randze majora piechoty. W Polsce był wtedy taki zwyczaj, że urzędnicy piastujący ważne funkcje co 5 lat musieli się przeprowadzać, miało to zapobiec ewentualnej korupcji. Dlatego cała rodzina w grudniu 1938 r. przeniosła się z Polesia do Nowego Targu. Ojciec objął dowództwo nad Junackimi Hufcami Pracy.

Pani Halina miała wtedy 11 lat. - Zamieszkaliśmy w Nowym Targu, przy ul. Mickiewicza, u Niemczyków. Przyjechaliśmy razem ze służbą - nianią Marysią i ordynansem - wspomina. - Ja musiałam chodzić trzy domy dalej uczyć się koronkarstwa - techniki klockowej - dodaje. Z tamtego okresu pamięta dobrze swoją najlepszą koleżanką z klasy - Wisię, czyli Jadwigę Zapiórkowską. Przypomina też sobie, że ojciec, który przyjmował do wojska żołnierzy z Podhala, mówił, że bardzo wielu z nich choruje na gruźlicę. - Junackie Hufce Pracy to była skoszarowana organizacja młodzieżowa, która wybierała młodych ludzi ze wsi, taki zdrowy zalążek, przygotowywała ich do służby wojskowej i pomagała w nabyciu kwalifikacji zawodowych - tłumaczy. Koszary junaków znajdowały się w okolicach nowotarskiego dworca kolejowego. 

Wojna wisiała na włosku. - Mój młodszy o 2 lata brat ganiał z nowotarskimi dzieciakami. Gapił się na przejeżdżające zakopianką samochody. Pamiętam, że kazałam mu notować wszystkie numery samochodów rejestracyjnych, ponieważ była atmosfera, że w kraju jest dużo niemieckich szpiegów - opowiada. Pamięta też, że była wtedy budowana zakopianka, ale górale w Nowym Targu wyszli z siekierami i nie pozwolili dalej budować.

W czerwcu 1939 r. Daukszowie przenoszą się do Zakopanego. Baraki junaków znajdują się przy ul. Kościeliskiej. Rodzina zamieszkuje w pobliżu. - Do mnie proszona była pani Zosia, z którą chodziłam w Tatry. Uczyła mnie rozpoznawać rośliny, ślady zwierząt, nazwy szczytów. Z tamtego okresu doskonale pamięta też cukiernię Trzaski przy Krupówkach. - I pamiętam 15 sierpnia 1939 r. straszną burzę, piorun walił za piorunem, a górale mówili, że będzie koniec świata - opowiada. - Górale byli bardzo kontaktowi, lubiliśmy ich. Zastanawialiśmy się z bratem, czy oni śpią w tych suknianych portkach - śmieje się.

Koszmar wojny

Przed samym wybuchem wojny rodziny wojskowych były przerzucane dalej od granicy. Dlatego Daukszowie 25 sierpnia wyjechali do znajomych, do Zagnańska koło Kielc. Ojciec został zmobilizowany. Nie przypuszczała, że nigdy go już nie zobaczy.

W Zagnańsku pani Halina przeżywa 3 września pierwsze bombardowanie. Mama chce wrócić z dziećmi do rodzinnego majątku koło Wilna. Wyruszają w podróż. Kiedy 17 września Rosjanie wkraczają do Polski, matkę z dziećmi wysadzają z pociągu w Dęblinie. Chcą wrócić do Nowego Targu. Docierają do Krakowa, ale okazuje się, że nie ma połączenia z Nowym Targiem. - Zostajemy z tym, co mamy na sobie, jakaś pani w nocy ofiarowuje mi szalik, jemy kukurydziankę ze śliwkami, którą wydają zakonnice - wspominaJadą pod Rzeszów, skąd pochodzi niania. - Mama zostawia nas tam, a sama na nogach idzie do Nowego Targu. Gdy tam dociera, okazuje się, że połączenie z Krakowem zostaje przywrócone, więc wraca po nas i razem przyjeżdżamy na Podhale - opowiadaIch mieszkanie zajęli już Niemcy. Zabiera ich do siebie podoficer ojca, cała trójka mieszka w korytarzu pomiędzy kuchnią a pokojem.

Kolejne schronienie znajdują przy ul. Długiej. Jest już listopad 1939 r. Matka ma przy sobie trochę biżuterii, za którą kupuje artykuły pierwszej potrzeby - ziemniaki, kapustę. - Do Nowego Targu przyjechałam w sukience i szaliku. Pamiętam, jak poleciałam przywitać się z Wisią Zapiórkowską. Jej mama nakarmiła mnie, a gdy chciałam wyjść, okazało się, że mój szalik zginął. Mama Wisi kazała wziąć mi jej płaszczyk. Ten podstęp ze zniknięciem szalika był po to, żeby oszczędzić mi poniżenia, że coś mi dają - mówi.

Halina chodzi na korepetycje z francuskiego do Zofii Cichowej (legendarna postać Nowego Targu, nauczycielka-lingwistka), a do dra Władysława Mecha na lekcje muzyki. Sama za jedzenie uczy dzieci grać na pianinie u Niemczykowej.

Pamięta spacery po Rynku w czasie okupacji - dziewczęta chodziły w jednym kierunku, chłopcy w odwrotnym.

To właśnie u pani Cichowej poznaje Jadwigę Apostoł. - Gdy przychodziła Jadzia, pani Cichowa przerywała lekcje i mówiła "O, mój informator przyleciał". Domyśliłam się, że chodzi o słuchanie radia - wspomina. - Po którejś lekcji poczekałam na nią i zagadnęłam ją. Okazało się, że jest nauczycielką. Od razu zapytała, gdzie chodzę do szkoły. A jak usłyszała, że nie chodzę, kazała do siebie przyjść z książkami na lekcje. Zadawała mi materiał z podręcznika i przepytywała, aż nauczyłam się całej pierwszej klasy - opowiadaPrzez 1941 i 42 chodziła do handlówki i jednocześnie jako kelnerka pracowała w kawiarni "Zodiak", obok mostu na Dunajcu, w drodze na Kowaniec.

- Lubiłam przychodzić do pani Jadzi. Pamiętam drewniane, czarne schody w sieni, jasną, dużą kuchnię na pierwszym piętrze i dużo kwiatów. W kuchni siedział ojciec Jadzi tyłem i się nie odzywał. Mama była uśmiechnięta, pogodna, czasem wepchnęła mi jakiegoś łamańca do ust - wspomina. 

Zaprzysiężenie

- Któregoś dnia przyszłam, a Jadzia zrobiła tajemniczą minę, wyciągnęła karteczkę z przysięgą. Pamiętam, że kazała mi podnieść paluszki do góry i przysiąc, że będę dobrą Polką - wspomina o początkach swojej działalności w tajnej organizacji, jaką była Konfederacja Tatrzańska. Choć, jak podkreśla, nigdy nie usłyszała takiej nazwy. Przychodziła na określony dzień i pomagała w drukowaniu gazetki "Na Placówce". - Najpierw pisało się na maszynie teksty, potem wałkowało się na matrycowych drukarkach odbitki. Do mnie należało układanie tych odbitek jedna przy drugiej na podłodze, żeby wyschły, a potem Jadzia te kartki zszywała - opowiada. Twierdzi, że pracowała mniej więcej przy 15 numerach "Na placówce" (wyszło ok. 100). Konfederacja wydawała też gazetkę w niemieckim języku, którą redagował Aleksander Stromenger, naczelnik jajczarni. Wyszło 5 lub 6 numerów tej gazetki w nakładzie 150 egz. - Nie przetrwał żaden numer, choć podobno ktoś w Rabce przy rozbijaniu pieca znalazł jakieś egzemplarze - twierdzi pani Halina. Gazeta była adresowana do żołnierzy niemieckich.

- Nie miałam wtedy świadomości, że należę do jakiejś tajnej organizacji i robię ważne rzeczy - podkreśla. Miała wtedy 14 lat, a Jadwiga Apostoł, która była sekretarzem w KT, była dla niej wzorem. Oprócz niej znała jeszcze tylko Tadeusza Popka, studenta filozofii. - To był wysoki mężczyzna w okularach. Był myślą literacką, pisał teksty - opowiada. Nie mała pojęcia o tym, że założycielem organizacji i jej szefem jest Augustyn Suski, ani że Popek jest jego zastępcą. Nie wiedziała też o działaniach sabotażowych Konfederacji Tatrzańskiej. 

Pamięta, że druk gazetki odbywał się w różnych miejscach - nie tylko w domu Apostołów przy Królowej Jadwigi. Raz była w jakimś domu na Kowańcu, raz w Rynku, raz w budynku przy Ludźmierskiej. - Kiedyś podczas robienia gazetki zapukał do drzwi Niemiec. Jadzia chlusnęła mi wodę na głowę i otwierając drzwi powiedziała, że myje dziecku głowę - wspomina. 

Brała jeszcze udział w jednej akcji. Komuś były potrzebne dokumenty. - Mama oddała metrykę urodzenia swojego brata, który był rozstrzelany w Kijowie w 1927 r. Nosiłam te dokumenty do Jadzi - wspomina. Twierdzi, że mama wiedziała o jej działalności konspiracyjnej, choć nigdy na ten temat nie rozmawiały.

Z Konfederacji do Czeremchy

Kiedy w 1942 r. Jadwiga została aresztowana przez Niemców, Halina wyjechała do Warszawy, a stamtąd przeniosła się w okolice Rzeszowa, gdzie do końca wojny pracowała w fabryce silników lotniczych. Zaczęła działalność w Armii Krajowej, w Podobwodzie Klimontów "Czeremcha". - Byłam w tzw. łączności, odbierałam meldunki - wspomina. - Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że w Konfederacji Tatrzańskiej tajemnica była o wiele lepiej utrzymywana. W AK nie obowiązywał już system piątkowy (znało się tylko 5 osób należących do organizacji - przyp. red.) - podkreśla. Miała pseudonim "Sawa". Po wojnie za radą matki nie ujawniła się, dzięki czemu nie miała żadnych problemów.

Po wojnie

Eksternistycznie zrobiła małą maturę, potem studiowała w Wyższej Szkole Inżynierskiej w Szczecinie. Kiedy zaczęli aresztować jej kolegów, przerwała studia i wyjechała do znajomych w Gdańsku. Ukrywała się przez pół roku. Żeby zarobić na jedzenie, niańczyła dzieci.

Pracę znalazła najpierw w Sopockich Zakładach Przemysłu Drzewnego. Potem 15 lat przepracowała w przemyśle okrętowym, w Biurze Projektów. 

Ojca ostatni raz widziała w sierpniu 1939 r. Rodzina długo nie wiedziała, co się z nim dzieje. - Tata z wojskiem doszedł we wrześniu do Równego, tam zostali rozbici. Potem dostał się na Wileńszczyznę, na nieistniejący już rodzinny folwark w Antoniszkach. Tu został przez Rosjan aresztowany - opowiada. - Małżeństwo nauczycieli uciekające z Litwy przywiozło nam kiedyś słoninę, pieniądze i kartkę od taty, w którym pisał, że wywożą ludzi do Rosji - wspomina.

Kolejne informacje o ojcu przyszły długo po wojnie. - W latach 70. górale mi mówią, że do jednego z zakładów kuśnierskich przychodzi pan Walanta, który mieszka w Londynie, i opowiada, że był przy śmierci mojego ojca - opowiada pani Halina. Odnalazła go. - Opowiedział mi, że był aresztowany w Rosji i jak się tworzyła armia Andersa, spotkał tatę na tratwie w okolicach Ałma Aty. Że miał zropiałe nogi, że z głodu jedli szczury i że ojciec zmarł na jego rękach. Mówił, że go pochował, ale wiem na pewno, że to nieprawda, bo zmarłych wrzucało się po prostu do wody - twierdzi. - Tajemnicą jest dla mnie także to, dlaczego nie powiedział o tym mamie zaraz po wojnie - dodaje. Matka szukała męża na różne sposoby, m.in. przez Czerwony Krzyż. Dowiedziała się jedynie, że był w obozie w Czerepowcu.

Tęsknota za Gorcami

Od 1993 r. pani Halina jest na emeryturze. Z Nowym Targiem  nigdy nie zerwała więzi. Przez 30 lat przyjeżdżała tu znad morza swoimi maluchami. Ostatnio była kilka lat temu. Odwiedzała przyjaciół, za każdym razem zapuszczała się w Gorce. - W Nowym Targu spędzałam 3 dni, potem brałam plecak, klucze od bacówki znajomych i rozkoszowałam się górami - wspomina z sentymentem życie w spartańskich warunkach - mycie się w potoku, brak prądu, palenie w piecu. - Czasem szliśmy w góry całą paczką. Małżeństwa się rozdzielały i w jednej bacówce zostawały kobiety, w drugiej oddzielnie spędzali czas mężczyźni - opowiada. Wspomina Alę i Basię Witek, Bronkę Syperówną z domu Radwańską, Wandę Głowacką z domu Radwańską, Wandę Głowacką z domu Rajską, Alę Pustówkę, jej braci - "Pucia" i Witka  Zapiórkowskich.

Spotkanie z Jadwigą

Jadwiga Apostoł, aresztowana w czasie okupacji przez Niemców, przeszła piekło najpierw w zakopiańskim Palace, a potem w obozie koncentracyjnym, gdzie robiono na niej pseudonaukowe eksperymenty. Po wojnie uczyła w uniwersytecie ludowym w Szaflarach. Za swoją działalność w ruchu ludowym w roku 1949 zamknęło ją UB. Po wyjściu z więzienia nie mogła być już nauczycielką, pracowała jako zwykły robotnik budowlany. Wieczorowo zrobiła technikum budowlane i została kosztorysantem. Trafiła do Szczecina. - Przez przypadek spotkałam ją w Biurze Projektowym, kiedy byłam tam w delegacji. Zobaczyłam ją i spytałam, kto to jest. Usłyszałam, że to taka wariatka. Zdenerwowałam się i wykrzyczałam, że to osoba, która w więzieniu była królikiem doświadczalnym, że wiele przeszła - wspomina pani Halina. Tego samego dnia było serdeczne przywitanie, wizyta w domu pani Jadwigi.

Po kilku miesiącach Jadwiga przyjechała do Gdańska na badania, które musiała wykonać w związku ze staraniami o rentę niemiecką, przysługującą jej ze względu na wykonywane w obozie eksperymenty. Mieszkała u Haliny przez 6 tygodni. Dużo wtedy rozmawiały. Pani Halina dopiero wtedy dowiedziała się wiele na temat Konfederacji Tatrzańskiej. - Pamiętam, że Jadzia ubolewała bardzo, że chcą zniszczyć gniazdo Konfederacji Tatrzańskiej przy ul. Królowej Jadwigi w Nowym Targu. Jej dom miał być zburzony w związku z planami budowy hotelu, a ona bardzo chciała, żeby tam powstało muzeum - opowiada. Domu nie udało się uratować, a w miejscu tym znajduje się dziś Galeria Handlowa Buy&Fly.